„Dlaczego?” zapytała Maya spokojnie – ani delikatnie, ani szorstko, po prostu spokojnie.
„Z powodu sposobu, w jaki mówiłem. Z powodu tego, co powiedziałem. To było okrutne. To było złe.”
„Lily zna prawdę” – odpowiedziała.
„Nie zależy jej na statusie ani pieniądzach. Potrzebuje tylko ciepła”.
„Wiem. Ona… nie zazna spokoju, dopóki nie poczuje się bezpiecznie.”
„Wiem” – powtórzyła. „I nie jest jedyna”.
„Przepraszam, Maya.”
Chwila ciszy.
„Nie zrezygnuję” – powiedziała. „Nie z twojego powodu. Bo ona na mnie polega”.
„Mam nadzieję, że zostaniesz” – mruknął. „Dla niej”.
„Dla niej” – powtórzyła Maya.
A jednak w jego wnętrzu coś było nieokiełznane. Coś, co, jak sądził, zostało pogrzebane na zawsze. Nie ufał sobie. Ale Lily tak. I na razie to wystarczyło.
Następnego ranka Maya Williams niczym cień przemknęła przez dom. Stół w jadalni lśnił, nieskazitelnie wypolerowany. W powietrzu unosił się zapach świeżej kawy.
Ani Nathaniel Blake, ani pani Delaney nie odzywali się, gdy Maya niosła złożony koc w ramionach.
„Dzień dobry” – powiedziała spokojnie, patrząc prosto przed siebie.
Pani Delaney sztywno skinęła głową. Nathaniel podniósł wzrok znad tabletu, zaciskając szczękę i usta. Nic nie powiedział. Nie miało to znaczenia.
Maya nie była tam dla życzliwości. Nie oczekiwała ciepła. Była tam dla dziecka.
