Mąż powiedział, że jedzie na weekend z kolegami. Dwa dni później zobaczyłam jego zdjęcie w internecie – z inną kobietą

– Pierwsza scena już była – odpowiedziałam, wskazując na wydruk. – Tylko nie w naszym teatrze.

Zaczął mówić. Chropowato, z potykaniem się na najprostszych słowach. Że “spotkali się w pracy”, że “samo się zrobiło”, że “w domu więcej ciszy niż rozmów”. Powiedział, że miał powiedzieć. Że nie miał odwagi. Że to “tylko weekend”. Że “nic jeszcze nie postanowił”. To “jeszcze” zabolało mnie najbardziej – jakby decyzja była czymś, co można zostawić na później, jak rachunek za prąd.

– Jak nazywa się “jeszcze”? – przerwałam. – Ma imię?

Powiedział. Nie znałam tego imienia. Brzmiało miękko, obco. Jak nowy zapach w starym mieszkaniu.

Nie krzyczałam. Wstałam, przyniosłam talerze. Postawiłam na stole zupę, bo zupa nie jest niczemu winna. Jedliśmy w milczeniu. Słychać było tylko stuk łyżek o porcelanę i moje nierówne oddychanie. Po chwili odsunęłam miseczkę.

– Zrobimy tak – powiedziałam. – Nie będziemy się kłamać. Nie będziemy też udawać, że nic się nie stało. Masz dwie drogi, które jesteś w stanie nazwać jednym zdaniem. Ja mam trzecią. Usłyszę najpierw twoje.

Spojrzał na zdjęcie, potem na mnie. Widać było, że coś w nim pęka – może wreszcie to, co powinno było pęknąć, zanim wyszedł w piątek.

– Nie chcę dwóch żyć – powiedział wolno. – Chcę wrócić do jednego, ale nie do tego, jak było, bo to nas zabiło niepostrzeżenie. Chcę… spróbować ci wszystko opowiedzieć i nie uciekać. Jeśli zechcesz słuchać.

Nie był to katalogowy monolog skruszonego męża. Nie było w nim “już nigdy”, “obiecuję”, “przysięgam”. Było nieporadne “spróbować”, za które w innych okolicznościach bym go zganiła. Teraz – pierwszy raz – wydało mi się uczciwe. Bo prawda jest właśnie taka: nie składa się z haseł, tylko z brzydkich czasowników w trybie niedokonanym.

– A jeśli nie potrafię słuchać? – zapytałam spokojnie.

– Wtedy jutro zadzwonię do prawnika – odpowiedział bez ucieczki.

Wzięłam wydruk, złożyłam na pół. To proste zgięcie zrobiło w mojej głowie miejsce na trzecią drogę, o której wspomniałam.

– A moja wersja jest taka – powiedziałam. – Terapeuta jutro o 18:00. Pójdziesz? Jeśli nie – wybierasz prawnika. Jeżeli pójdziesz – wybierasz mnie. Na miesiąc prób. Bez weekendów, bez “zasięg słaby”, bez trzecich osób w tle. Po miesiącu powiemy sobie, czy cokolwiek się w nas ruszyło. Nie będę czekała w nieskończoność na cud. Cuda nie lubią cudzołóstw.

Skinął głową. Nie skakał z radości, nie padał do stóp. Po prostu wypuścił powietrze, jak ktoś, kto dostał od życia jeszcze jedno “sprawdź i wyślij”.

Wieczorem, kiedy poszedł pod prysznic, usiadłam sama przy stole. Obok złożonego zdjęcia położyłam czystą kartkę i napisałam kilka zdań dla siebie: “Nie jestem gorsza, bo ktoś mnie okłamał.

Nie jestem słabsza, bo chcę wiedzieć więcej, zanim rozbiję dom. Nie jestem naiwną, jeśli dam miesiąc na prawdę. Naiwnością byłoby milczeć”. Pod spodem: “Jeśli jeszcze raz zobaczę słowo ‘weekend’ w jego telefonie bez imienia, wstaję od stołu”.

Nie wiem, jak ta historia się skończy. Wiem, że w poniedziałek o 18:00 usiądziemy na dwóch fotelach, w obcym gabinecie, i każde z nas powie po jednym zdaniu, od którego zacznie się cokolwiek – naprawa albo rozstanie. A zdjęcie z internetu? Przestało być “dowodem”, stało się znakiem przystanku: albo skręt, albo zawracanie.

Czy zdjęcie z obcej galerii ma prawo decydować o czyimś małżeństwie? Nie. Ale ma prawo wyrwać z letargu. I może właśnie po to je zobaczyłam – żeby wreszcie przestać żyć w trybie “jakoś to będzie”.

A wy… powiedzielibyście “sprawdzam” od razu, czy dalibyście miesiąc na jedną, jedyną, nieodwracalną prawdę?