To, co mi się przydarzyło, gdy opiekowałam się 80-letnim mężczyzną, pozostawi Was bez tchu…

Niech pan tak na mnie nie patrzy, don Ernesto — zaśmiałam się nerwowo. — A jak? — odparł z figlarnym uśmiechem. — Ja tylko obserwuję. W moim wieku obserwacja to niemal sztuka. Oboje się roześmialiśmy i napięcie zelżało, lecz w środku coś się już zmieniło. Zorientowałam się, że czekam na te spojrzenia, na te nieoczekiwane słowa, które sprawiają, że czuję się żywa.

Narodził się jeszcze jeden zwyczaj — wspólne czytanie o zmierzchu. Siadałam naprzeciw niego przy zapalonej lampie i czytałam na głos. Czasem przerywał pytaniem, czasem zamykał oczy i po prostu słuchał. Pewnego wieczoru, kiedy skończyłam rozdział, otworzył oczy i powiedział: — Gdyby moja żona mogła panią usłyszeć, uspokoiłaby się. Daje mi pani coś, co straciłem — towarzystwo z duszą.

Zaniemówiłam. To była najuczciwsza z jego dotychczasowych spowiedzi. A ja, która przyszłam tu tylko dla pieniędzy, zaczynałam odkrywać, że potrzebuję go również — w sposób, którego nie chciałam jeszcze nazwać. Żegnając się tamtej nocy, ujął moją dłoń. To nie był przypadkowy gest. Jego palce splotły się z moimi na kilka sekund dłużej, niż wypadało. Patrzył mi prosto w oczy i nie potrzebowaliśmy słów, by zrozumieć, o czym myślimy.

To nie była już tylko praca ani rutyna. Było coś więcej — i z każdym dniem to coś rosło we mnie.