Spakował się szybko, jak zawsze: powerbank, kosmetyczka, koszulka “na wszelki”, bluza z kapturem, nowa kurtka “bo w górach wieje”. “Bieszczady z chłopakami, wreszcie odsapnę” – rzucił w drzwiach i jeszcze dodał półżartem: “Nie dzwoń, tam słaby zasięg”.
Pocałował mnie w czoło tak od niechcenia, jakby był już myślami na szlaku. Z trzaskiem zamknęły się drzwi, w mieszkaniu została cisza i zapach jego wody po goleniu.
Sobota miała być zwykła: zakupy, pranie, serial “na potem”. Włączyłam komputer, zrobiłam kawę. Przewijałam bezmyślnie internet, aż natknęłam się na post z poleceniem pensjonatu “U Kamyka”. Nazwa zabrzmiała znajomo – mąż wspominał kiedyś, że w tej okolicy bywają z kolegami. Z czystej ciekawości kliknęłam w galerię.
Na drugim slajdzie – taras z girlandami światełek i ogniskiem. Na trzecim – para zapatrzona w siebie. Mężczyzna pochylał się w znajomy sposób, trzymając kobietę za dłoń, a na krześle obok wisiała kurtka identyczna jak ta, którą mój mąż zabrał w podróż.
Przez chwilę wpatrywałam się w ekran, próbując wmówić sobie, że to przypadek. Ale im dłużej patrzyłam, tym bardziej byłam pewna: ten mężczyzna wyglądał dokładnie jak mój mąż. Serce zabiło mi w skroniach.
Powiększyłam. Nie było już wątpliwości. To był on. Nie “ekipa chłopaków przy grillu”, tylko on i kobieta w karmelowym płaszczu, z włosami spiętymi w niedbały kok. Pod zdjęciem podpis: “Kochamy weekendy dla dwojga” i trzy czerwone serduszka, bez nazwisk, bo to przecież konto pensjonatu, nie prywatny album. Ale godzina publikacji, lokalizacja i ich twarze mówiły wszystko.
Najpierw czułam tylko fizyczne objawy: zimno w dłoniach, suchość w ustach, lekkie mdłości. Potem przyszły myśli – chaotyczne, ostre, samobójczo szybkie. Przewinęłam galerię. Kolejne ujęcie: oni przy desce serów, on pochylony, jak zawsze, gdy czegoś uważnie słucha.
Jeszcze jedno: selfie z tarasu robione przez kelnerkę, pewnie w dobrej wierze, by wrzucić “atmo miłości”. Zobaczyłam ich tak blisko, że już nie dało się wytłumaczyć tego “koleżanką znajomego”, “żoną kolegi”. Nie tym razem.
Wieczorem napisał: “Zasięg fatalny. Jutro wracam. Jak u ciebie?”. Odpisałam “ok”, bo to słowo najlepiej mieści w sobie kłamstwo i milczenie. Zamiast płakać, zrobiłam coś mechanicznego: wyprałam poszewki, wstawiłam zupę, umyłam podłogę. Potrzebowałam ruchu, żeby nie rozerwało mnie w środku.
W nocy prawie nie spałam. Myślałam o wszystkim, co zwyczajne: jego kubku z odpryskiem, naszej półce z przyprawami, głupiej sprzeczce o to, czy buty stoją za blisko kaloryfera. To mnie najbardziej bolało – że zdrada weszła do domu głównymi drzwiami i usiadła przy stole obok cukiernicy. Bez dramatów. Po prostu.
Niedziela, 13:20. “Będę o 16” – dostałam sms. Włączyłam czajnik, położyłam na stole dwie szklanki. Obok – wydruk zdjęcia. Nie w telefonie, nie “gdzieś tam”. Na papierze, wyjęte z ekranu jak dowód rzeczowy. Wrócił punktualnie. W przedpokoju ten sam zapach lasu, z którego ja zostałam wykluczona.
– Jak było? – zapytałam, zanim zdjął kurtkę.
– Super. Chłopaki… – zaczął, ale w słowie “chłopaki” zabrakło mu powietrza, bo zobaczył zdjęcie. Zbladł aż po czubki uszu. Odłożył plecak na podłogę i usiadł bez pytania. Tak siada ktoś, komu zabrano scenariusz.
– Nie róbmy scen – powiedział cicho po długiej pauzie. – Porozmawiajmy.
