Nazywam się Maria Dela Cruz. Wyszłam za mąż w wieku 23 lat.
Przez lata urodziłam trzy córki: Annę, Lizę i Mikę.
Nie byliśmy bogaci, ale wiedliśmy proste i szczęśliwe życie.
Wierzyłam, że miłość wystarczy, by utrzymać rodzinę.
Ale się myliłam.
Pewnego ranka, podczas śniadania, moja teściowa, Doña Rosario – bogata starsza kobieta hiszpańskiego pochodzenia – powiedziała słowa, których nigdy nie zapomnę:
„Mario, jeśli możesz mieć tylko córki, wyjdź z mojego domu. Nie potrzebuję już żadnych „dziewcząt”. Chcę wnuka, dziedzica naszego rodowego nazwiska”.
Mój mąż, Eduardo, tylko spuścił głowę.
Nic nie powiedział. Nawet mnie nie bronił.
Nie płakałam.
Nie krzyczałam.
Następnego ranka, przed wschodem słońca, wzięłam moje trzy córki za ręce i wyszłyśmy z dużego domu Dela Cruz w Quezon City.
W jednej ręce stara torba. W drugiej małe rączki moich córek drżące z zimna wczesnym rankiem.
Znaleźliśmy mały pokój do wynajęcia w Tondo – ciasny, pachnący drewnem i potem, ale to było pierwsze miejsce, które nazywałyśmy domem.
Powiedziałam sobie: tutaj, mimo że jesteśmy biedne, nikt nie sprawi, że poczujemy się bezwartościowe.
Tej nocy, gdy pakowałam ubrania do starej walizki, podeszła do mnie Mika, moja najmłodsza, pięcioletnia córka.
W dłoniach trzymała małe drewniane pudełko.
„Mamo, wzięłam je z pokoju babci Rosario. Zawsze je ukrywała. Po prostu byłam ciekawa…”
