— Przyszła pani wcześniej — powiedział, podnosząc wzrok znad stron. — To dobrze o pani świadczy. Nie wiedziałam, czy to komplement, czy pewnego rodzaju próba, ale się uśmiechnęłam. Wskazał wolną dłonią na stół. — Co pani tam ma? — Pieczywo i owoce. Pomyślałam, że się panu spodobają. — Dawno nikt mnie tak nie zaskoczył — mruknął.
Pomogłam mu wstać. Szło powoli, wsparty na lasce, ale wciąż było widać w nim siłę. Zaprowadził mnie do kuchni i, gdy kroiłam chleb i nalewałam kawę, zaczął opowiadać o młodości: o podróżach do Europy, o miastach, które przemierzał jako inżynier. Słuchałam zafascynowana, jak pilna uczennica, a nóż ześlizgiwał się po skórce pomarańczy.
— Wie pani, co jest najtrudniejsze w moim wieku? — zapytał nagle. — Co? — To, że wszyscy patrzą na ciebie, jakbyś nie miał już żadnych historii do opowiedzenia, jak na stary mebel, który tylko odkurza się od czasu do czasu. Zamilkłam. Jego słowa uderzyły mnie mocno. Może właśnie po to tam byłam — żeby mu przypomnieć, że wciąż jest kimś z głosem, wspomnieniami i obecnością. A gdzieś głęboko poczułam, że on również oddaje mi coś, co utraciłam: poczucie, że ktoś naprawdę mnie słucha.
Tego popołudnia poprosił, żebym przeczytała mu rozdział książki leżącej na stole. Myślałam, że to zwykła powieść, a okazał się to tekst filozoficzny o życiu i śmierci, o wartości teraźniejszości. Gdy czytałam na głos, widziałam, że jego szare oczy spoczywają na moich ustach, nie na literach. Mój głos wypełniał pokój, a milczenie między nami stawało się wspólnikiem.
— Ma pani ciepły głos — szepnął, gdy skończyłam. — Sprawia pani, że nawet najtwardsze słowa brzmią jak przytulenie. Spłonęłam rumieńcem. Nikt nie mówił do mnie tak od lat — nawet mój mąż. I najgorsze było to, że podobało mi się, jak to brzmi z jego ust. O zmierzchu pomogłam mu wejść po schodach. Jedną ręką trzymał się poręczy, drugą — mojego ramienia. Jego dotyk był pewny, wcale nie kruchy, jak sobie wyobrażałam.
Na szczycie przystanął. — Laura — powiedział poważnie. — Przypomina mi pani, że wciąż żyję. I nie mówię tylko o oddychaniu. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uśmiechnęłam się i życzyłam mu dobrej nocy, lecz gdy znów przekroczyłam bramę, wiatr uderzył chłodem w twarz i zrozumiałam, że ta praca mnie zmieni. Opiekować się nim — to był mój obowiązek; to, co czułam — już czymś innym. We mnie zaczynało się rodzić coś, czego nie chciałam jeszcze przyjąć.
Mówią, że przyzwyczajenie bywa niebezpieczne, bo gdy człowiek się do kogoś przyzwyczai, nie potrafi go łatwo puścić. Kolejne tygodnie wypełniły się drobnymi rytuałami między mną a don Ernesto. Zaczęłam przychodzić niemal o tej samej porze, z siatką zakupów lub inną książką pod pachą. On czekał już w salonie — zawsze z tym błyskiem w oczach, który jakby go odmładzał.
Rutyna zaczynała się w kuchni. Parzyłam kawę lub herbatę, a on siadał przy stole i snuł anegdoty z młodości. To nie były zwyczajne historie: opowieści o odległych portach, nocnych pociągach w Europie, o kobietach, które patrzyły na niego z tym samym zdumieniem, z jakim on patrzył teraz na mnie. Słuchałam urzeczona, z uśmiechem, którego nie umiałam już ukryć.
Pewnego popołudnia, gdy kroiłam warzywa na zupę, wstał z krzesła i podszedł powoli. Stanął obok, wsparty na lasce, i patrzył, jak moje dłonie pracują z nożem. — Ma pani pewne dłonie — powiedział cicho. — Dłonie kobiety, która umie pracować, ale też takie, które potrafią pieścić. Napięłam się, choć starałam się to ukryć. To nie brzmiało jak słowa bezbronnego starca, tylko mężczyzny świadomego tego, co mówi. Poczucie ciepła prześlizgnęło się po moim ciele, oddech przyspieszył odrobinę.
